niejednej z nich i nigdy nie zawodziło w walce wręcz. Zdaniem Rainie największym atutem
Luke’a były chłodne błękitne oczy. Widziała, jak stalowym wzrokiem zmuszał do posłuszeństwa dwa razy większych od siebie pijaków. Widziała, jak hipnotyzował rozwścieczone gospodynie domowe. Raz nawet była świadkiem sceny, gdy jednym srogim spojrzeniem zmienił warczącego dobermana w łagodnego baranka. Shep był apodyktyczny i pełen energii. Ona sama miewała zmienne nastroje. Luke równoważył skład ich małego zespołu stoickim spokojem i leniwym, ujmującym uśmiechem. Rainie nigdy nie widziała go wzburzonego. Aż do dzisiaj. Prowadząc Danny’ego do wschodniego wyjścia, wpadła na Luke’a tuż za drzwiami. Pot zalewał mu twarz i ciemniał plamami na mundurze. Przez ostatnie pięćdziesiąt minut Hayes próbował powstrzymać rozhisteryzowane matki przed szturmem na budynek szkoły, notując jednocześnie nazwiska i oświadczenia świadków. Teraz wyglądał na śmiertelnie zmęczonego. – W porządku? – zapytał znużonym głosem. – Mogło być gorzej. Przeniósł wzrok na Danny’ego i jego silne ramiona padły, jakby przytłoczył je straszliwy ciężar. Rainie wiedziała, o czym Luke myśli. Sama miała ciągle ten obraz przed oczami. Pięcioletni Danny w maleńkim biurze szeryfa. Shep jest czymś zajęty, więc chłopczykiem zajmują się oni dwoje. Pobawmy się w gliniarzy i złodziei. Tra-ta-ta-ta. A może w kowbojów i Indian. Pif-paf. Wiesz, dlaczego w dużych miastach jest tyle problemów, Rainie? Bo nie mogą tam robić tego, co my. Nie mogą przyprowadzać dzieci do pracy. Nic dziwnego, że gliny w Bakersville mają tak małe pole do popisu. Im bardziej troszczymy się o swoich, tym mniej zostaje nam czasu na zaplątanie się w kłopoty. – Musimy lecieć – powiedziała cicho Rainie. Luke westchnął, skinął powoli głową i wyprostował się. Był gotów. Zajął miejsce przy prawym boku Danny’ego. Wziął chłopca pod rękę. Rainie zrobiła to samo z lewej strony. Po odliczeniu do trzech, trzymając kulącego się więźnia między sobą, rzucili się biegiem w stronę wozu patrolowego. Po ciszy panującej w budynku, hałas na szkolnym boisku ogłuszył Rainie jak niespodziewany cios. Wrzaski reporterów na widok policjantów wyprowadzających zamaskowaną osobę. Krzyki sanitariuszy. Płacz dzieci w ramionach rodziców. Rozpaczliwy lament jakiejś klęczącej na ziemi kobiety. Rainie i Luke całą uwagę skoncentrowali na drodze do wozu patrolowego. Inni funkcjonariusze już biegli im na pomoc. – Ruszać się! – ktoś krzyczał. Rainie pomyślała, że to niedorzeczne. Przecież wszyscy ruszali się tak szybko, jak tylko mogli. – Przejście, zrobić przejście. Ludzie, cofnąć się! Otoczyli ich dziennikarze, fotoreporterzy walczyli gorączkowo o zdjęcie na pierwszą stronę. Nagle ponad gwar głosów wybił się przeraźliwy krzyk. Rainie odwróciła głowę. To był błąd. Shep odnalazł żonę. Przyciskając mocno do piersi Becky, wyrywała się w stronę biegnących policjantów. – Nie! – Sandy znowu szarpnęła się do przodu, ale mąż przytrzymał ją silnym ramieniem. – Nie, nie, nieee! Spod koszuli wydobył się stłumiony dźwięk. Danny usłyszał matkę i rozpłakał się. W końcu dopadli wozu patrolowego. Rainie szybko wepchnęła chłopca na tylne siedzenie. Wciąż miał głowę osłoniętą koszulą. Reporterzy próbowali bezczelnie wcisnąć się za więźniem, a sprowadzeni na pomoc funkcjonariusze dzielnie odpierali ich ataki. Rainie przedostała się na miejsce kierowcy. Luke wsunął się tuż obok niej. Dwoma trzaśnięciami drzwiczek odgrodzili się od chaosu. Znowu byli sami z aresztowanym. Koszula zsunęła mu się z twarzy, ale Danny najwyraźniej nie zwrócił na to uwagi. Zresztą było już za późno, żeby ją poprawiać. Luke włączył syrenę. Rainie zjechała z chodnika. Chwilę później trafili na mur ludzi blokujących ulicę. Rainie nacisnęła klakson.