- To znaczy... To znaczy, że jestem zmęczony - jeszcze ciszej powiedział
Quincy, już prawie pojednawczym tonem. - To znaczy, że żyję pod presją. To prawdopodobnie znaczy, że oczekuję walki. Ale ty nie jesteś osobą, z którą chcę walczyć, więc nie róbmy tego teraz. Zapomnijmy, że cokolwiek powiedziałem. - Za późno. - Ty też szukasz okazji do awantury? Wiedziała, że nie powinna była tego mówić. Wiedziała, że on ma rację i że była to nieodpowiednia chwila. Pół roku bez jednego telefonu. Podniosła głowę i powiedziała: - Możliwe. Quincy wstał od stolika i otrzepał dłonie. Popatrzył na nią, ale jego spojrzenie było bardziej opanowane, niż się spodziewała. Zawsze świetnie nad sobą panował. - Chcesz wiedzieć, dlaczego nam się nie udało? - spytał rzeczowo. - Chcesz wiedzieć, dlaczego zaczęło się tak dobrze, a potem nagle świat się skończył, ale nie wielkim wybuchem, tylko skomleniem? Mogę ci powiedzieć. Skończyło się, bo brakowało ci wiary. Bo rok później nowa, ulepszona Lorraine Conner nadal nie wierzy. Nie we mnie. A z całą pewnością nie w samą siebie. - Ja nie mam wiary? - odparowała. - Ja nie mam wiary? I mówi to człowiek, który pogodzi się ze śmiercią córki tylko wtedy, kiedy uzna, że to było morderstwo! Quincy ostro zareagował. - Punkt dla pani w niebieskich dżinsach - wymamrotał, a jego twarz nabrała zdecydowanego, ostrego wyrazu. Rainie nie zrezygnowała, bo po prostu nie umiała rezygnować. Znała tylko jeden sposób na radzenie sobie z życiem: awanturę. - Nie zasłaniaj się tymi drwiącymi uwagami. Jeśli chcesz, żebym widziała w tobie człowieka, to zachowuj się jak człowiek. Na Boga, nawet nie kłócimy się jak należy, bo ty umiesz tylko robić mi wykłady! - Mówię tylko, że brak ci wiary... - Daj spokój z psychoanalizą! Nie bądź terapeutą, bądź człowiekiem... - Człowiekiem? Kiedy ostatnim razem starałem się być człowiekiem; patrzyłaś na mnie, jakbym chciał cię uderzyć. Rainie, ty nie potrzebujesz człowieka, tylko albo nadmuchiwanej lalki, albo jakiegoś cholernego świętego! - Sukinsyn! - Rainie otworzyła usta, żeby krzyczeć dalej, lecz nagle zamarła. Wiedziała, o czym on mówi. O tamtej nocy, kiedy osiem miesięcy temu w Portland ostatni raz byli razem. Wybrali się na Pioneer Square. Siedzieli w restauracji Starbucks i słuchali jakiegoś zespołu, który śpiewał bez 99 akompaniamentu. Rozmawiali, odpoczywali, miło spędzali czas. A potem poszli do jego hotelu, bo ona wciąż miała obskurne mieszkanie. Wtedy uważała, że jest taka samotna. Wtedy uważała, że dobrze było znów go widzieć. Przysunęła się. Wciągnęła nosem aromat jego wody kolońskiej. Jakże kochała ten zapach. Wyczuła, jak znieruchomiał i prawie przestał oddychać, jakby się bał, że nawet wydech może ją wystraszyć. Nie ruszał się, więc ona się zbliżała. Teraz czuła zapach jego skóry. A potem nagle coś w nią wstąpiło. Może pożądanie... Miała w tym tak niewielkie doświadczenie. Pragnęła go dotykać. Więcej i więcej, gdyby tylko dalej stał bez ruchu, bez jednego oddechu. Rozpięła mu koszulę. Zsunęła mu ją z ramion. Miał potężną klatkę piersiową, ciepłą, wyrzeźbioną latami biegania. Zmierzwione włosy na piersi wydawały się takie sprężyste. Położyła mu dłoń na sercu i poczuła, jak mocno wali. Na obojczyku i przedramieniu miał trzy nieduże blizny. Pamiątki po salwie